Decyzją jury w składzie: Aneta Jokiel-Pawlak, Anna Sabiło oraz Waldemar Wierzba
nagrodę główną w postaci eVouchera do Empiku o wartości 700 zł otrzymuje
Natalia Wieczorek (Sznytka) za tekst „Dla Ciebie, Tato”
Ponadto jury przyznaje trzy nagrody wyróżnienia w postaci eVoucherem do Empiku o wartości 100 zł, które otrzymują:
Olgierd Adamczak za tekst „Las patrzy na nas”
Ewa Wyrembska za tekst „Letnicy”
Hanna Maria Janka za tekst „Moje wielkie greckie studia w pandemii”
Gratulujemy!
Poniżej nagrodzone teksty wraz z komentarzem jury. Zachęcamy do lektury.
NATALIA WIECZOREK (SZNYTKA)
DLA CIEBIE, TATO
Co ujęło jury?
wrażenie towarzyszenia w osobistej podróży; poruszająca tematyka; niezwykła świadomość języka
(tekst w oryginalnej formie bez korekty)
5 marca,
Ten dzień zaczął się dziwnie. Bo liczebnikami. Milczałam, a one krzyczały z głośnika, raziły czerwienią na pasku TV. Dwadzieścia cztery potwierdzone przypadki. Też czujesz taki dziwny ucisk w żołądku? Nie możesz się poruszyć, choć bardzo chciałbyś wstać? A tyle było w planach na dzisiaj do zrobienia! A jeszcze przecież czeka„Sto lat samotności”, a jeszcze do streszczenia Imperium Azteków, ćwiczenia z czasów przeszłych, w tym na Imperfecto. Otwieram okno – niebo jeszcze chrapie radośnie, ubrane w miękki szlafrok, piżamkę z obłoków. Wdech – wydech, ciekawe, co będzie w przyszłości, jak się ułoży moje dalsze życie. I wiesz? Będzie niezwykłe! Z kurzymi łapkami i zmarszczką na czole. Będzie mi do twarzy. Piękne będzie!
Osiemdziesiąt dwa potwierdzone przypadki. Widzę siebie w cichym i bezpiecznym miejscu, jestem wraz z bliskimi, piękno codzienności. Siedzimy z kubkami ulubionej kawy, opowiadamy żarty, śmiejemy się głośno. Na biurku plik ćwiczeń na peryfrazy. O tak, w odległym kiedyś, za lat może pięćdziesiąt, będę szanowną panią w bardzo słusznym/eleganckim wieku: z walizką doświadczeń i poblakłych wspomnień, za pan brat z podagrą, arthritis urica; z zapasem szczerych chęci na nowe, nieodkryte. I będę mieć sklerozę, wierną przyjaciółkę. Cukiernię za rogiem – też będę mieć! Oj będę!
Dziewięćdziesiąt trzy nowe przypadki. Do opracowania dualizm Platona. Cukiernia, nieduża i bardzo przytulna, przystrojona w pyszne, wyborne aromaty, przyciągać będzie gości repertuarem smaków – chrupiących, apetycznych, że aż ślinka cieknie. Ciasteczka zapakuję w torebki kolorowe i zwiążę wstążkami w małe żółte kwiatki. Słoneczne trzy uśmiechy załączę do nich gratis. Ale będzie super!
Pięćset pięć nowych przypadków. A jeszcze „Pieśń o Cydzie” i „Don Kichote z Manchy”. Otwieram okno – niebo jeszcze chrapie radośnie, ubrane w miękki szlafrok, piżamkę z obłoków. Liście tańczą z wiatrem w rytm ptasich koncertów. Osiemset siedem potwierdzonych przypadków. Otwieram okno…
Ale teraz jest inaczej.
Teraz wiatr nie tańczy.
Nie wirują liście.
A ptaki? Śpiewają
Nucą smutne pieśni
O strachu
dezynfekcji
i o kwarantannie
6 marca
Aniele Boże Stróżu Mój, gdzie byłeś wczoraj? Gdzie się podziewałeś, gdy Cię potrzebowałam?
Padały krople
łez
kres
przez
pęknięte zakamarki mojego serca
Nie wiem, co się dzieje, możesz mi to wyjaśnić? Świat wiruje, widzę tylko tę karuzelę cyfr. Migoczą i pulsują i śmieją się w twarz. Tak bolą mnie dziś oczy – TVN, Polsat News. Tak boli mnie dziś głowa – skronie nabrzmiałe od łez. Wiesz? Nigdy nie sądziłam, że mnie coś takiego spotka. Co krok to biała maska, co krok „zachowaj dystans”. Pamiętam, jak z tatą graliśmy w badmintona – turnieje w ogrodzie, całe mnóstwo emocji. Zawsze tak czekałam aż zaczną się wakacje, wyjmowaliśmy lotki i rakietki z szafy. To Ty mnie nauczyłeś jak odbijać z ukosa, jak podbiegać, by zdążyć, przewidzieć ruch przeciwnika. Fajny był to czas.
8 marca,
Nie krzycz. To nie moja wina. Ja też bardzo nie chcę, żeby liczby rosły. Tysiąc siedemset osiemdziesiąt trzy. To boli, kiedy rzucasz we mnie wykrzyknikiem. Ty wiesz, że nie potrafię odwdzięczyć się przecinkiem. Pozbieraj więc te wszystkie rozbite kawałki, niefajnie jest potykać się o znak zapytania. A teraz otwórz buzię, pora wziąć tabletki.
11 marca,
Obudziłam się o czwartej, ty też już nie spałeś. Znów wyjrzałam przez okno. Wyjrzeć, patrzeć, zobaczyć. A co to jest spojrzenie? Myślałeś kiedyś o tym? Sposobem percepcji? Czy wyrazem twarzy? Ruchem oczu może? Aktem patrzenia? Szeroko się otwiera wachlarz różnych znaczeń. Spojrzenie – wypadkowa czasu i przestrzeni. Próba uchwycenia chwili w określonym locus, punkt styczny na współrzędnych chronotopu życia. Tak ładnie się przeplata z infrastrukturą losu. Gdy patrzysz dal odległa staje ci się bliższa, już nie jest taka obca, jest bardziej znajoma. Oswaja się i mocno kontekstualizuje. Pandemia – tak lubimy nadawać imiona, ubierać w definicje to, co nieokreślone. To daje bezpieczeństwo, umieszcza nas w kontekście. Patrzeć – obserwować fragmenty materii, patrzymy przecież zawsze na coś konkretnego, skupiamy wzrok na skrawku rzeczywistości. Wiem, wiem, już idę smażyć te twoje pierożki.
14 marca,
Oddaj, to mój Dante! I tak nie lubisz czytać. Czy powieść, czy komiks … to nie twoja bajka. Ta gra autor – czytelnik nie Tobie jest pisana. A mnie tak fascynuje ballada słów i sensów! A mnie tak fascynuje ta epopeja znaczeń. To jak powstają światy z architektury znaków. To sztuczka chronotopu, gdzie współrzędne czasu łączą się i mieszają z osią przestrzeni, to sieć, która oplata i wciąga czytelnika, porywa go na spacer po orbitach treści. Wiem, w głowie się nie mieści! Gdy czytasz to wędrujesz, po mapie dat, okresów, odkrywasz krok za krokiem wertikalia epok. Gdy czytasz to wędrujesz, gubisz się, zawracasz, co wyraz stawiasz stopę w przestworzach horyzontu. Tu nie ma jednej mety, tu celów jest wiele. Tu nikt Ci nie podpowie, nikt trasy nie wyznaczy. To nie sprawdzony przepis na pączki z marmoladą. To ciągłe odkrywanie i poszukiwanie. Tutaj nie usłyszysz, że na rondzie prosto i że prowadził cię Krzysztof Hołowczyc. Tu ty jesteś kierowcą, rajdowcem po motywach, na zakrętach symboli sam nabierasz prędkości. To jak Formuła jeden po słów autostradzie. Ty jeden decydujesz o trasie bolidu.
20 marca,
Wiem, że już nie pamiętasz i że już nie potrafisz wymienić wielu rzeczy, nazwać, naprawić. Pamiętam dobre czasy. Śpiewałeś mi sto lat. Zawsze, bez wyjątku. Nie było innej opcji. Zwyczajnie, bez prezentów, w kapciach w szare paski, siadałeś na schodach, ja obok z kubkiem kawy. Tak sobie siedzieliśmy i było tak fajnie, ta nasza czaso-przestrzeń w duże białe grochy, leczyła wszystkie smutki, te małe, te większe, te wykrzyczane na głos i te stłumione w środku. A teraz tylko cisza jak pranie na sznurku, przypięte klamerkami faluje w rytm wspomnień. A teraz tylko oczy, odblaski przeszłości, jak małe żaróweczki, to palą się,to gasną. Wiem, że już nie pamiętasz i że już nie potrafisz wymienić wielu rzeczy, nazwać, naprawić. Uśmiechnij się, ja wiem, że tak już być musi. Ja będę tu, tuż obok, mam kubek, mam kapcie, mam nawet nasze grochy, choć troszkę już sprane, wciąż cieszą miękkością i ciepłem polaru – przykryję ci stopy, dziś trochę jest chłodniej.
23 marca,
O słodki naleśniku, co tutaj się stało? Do placków ziemniaczanych nie używamy drożdży. Przyprawy stoją zawsze w pudełku za herbatą. Majonez już się skończył, trzeba pójść do sklepu. Ręczniki papierowe są na stojaku z prawej, bo łatwiej się odrywa listek za listkiem. Widelce obok łyżek a łyżki obok noży, serwetki to druga szufladka od góry. Te szklanki stoją z przodu, a nasze kubki z tyłu, tych jasnoniebieskich nigdy nie używamy. Talerze najpierw żółte, a potem mniejsze białe. Tak układamy przestrzeń, gdy przedmiot po przedmiocie rozstawiamy zwinnie na polach rutyny, by zdobyć przewagę, pozorną kontrolę nad wiecznie nieuchwytną szachownicą bytu. Wracaj już do łóżka i może spróbuj zasnąć, ja wszystko posprzątam, niczym się nie martw. Wiem, że chciałeś dobrze, że bardzo się starasz. Że bronisz się i walczysz, i nie chcesz się poddać. I wiem, że też się boisz, chowasz i uciekasz, ty tylko wiesz jak boli świadomość niepamięci.
~ Sznytka
OLGIERD ADAMCZAK
LAS PATRZY NA NAS
Co ujęło jury?
wyważona dramaturgia, nieoczywiste zakończenie; obsadzenie kobiety w roli głównej dodaje charakteru opowiadaniu; widoczne nawiązania do klasyki gatunku i bohaterów popkultury; poprawnie skrojony utwór z cechami gatunku fantasy
(tekst w oryginalnej formie bez korekty)
Ciche stukanie kopyt wielkiego, czarnego ogiera wybudziło Stellmana z drzemki. Dziad leniwie uchylił powieki… a potem gwałtownie rozwarł je szeroko, wytrzeszczając oczy na jeźdźca, siedzącego na koniu ledwie kilka kroków dalej. W innych okolicznościach starzec pewnie nie byłby się zdziwił, albo zgoła przestraszył – w końcu wszelakiej maści podróżni zaglądali do Viterbeth wcale często. Ten jednak nie był zwyczajnym zagubionym wędrowcem lub kupcem. Jeździec miał długi, szary płaszcz, opadający na zad konia. Kaptur nosił nasunięty aż na czoło, przez co Stellman nie mógł dostrzec jego oblicza. Widział tylko oczy, pałające w wieczornej szarówce dziwnym, fioletowym blaskiem. Wierzchowiec podróżnego wraz z prostym, ale mocnym popręgiem mogły być warte więcej, niż niejedno sioło. Największe zdziwienie budziło jednak coś innego. Jeździec miał u pasa dwie długie szable, zakrzywione niemal jak półksiężyce. Pewnie, że podróżni często bywali uzbrojeni, ale kto nosił taką broń? I po co aż dwie sztuki?
Jeździec jakiś czas trwał tak w zupełnym bezruchu, patrząc na Stellmana. Wreszcie powoli uniósł ręce i odsłonił głowę. A zdziwienie starca urosło jeszcze bardziej. Spod kaptura wysypały się długie, kasztanowe włosy, błyszczące nawet mimo bliskiego zmierzchu. Twarz jeźdźca była szczupła, a ostry nos i szczęka nadawały jej drapieżnego wyglądu. Bo to z całą pewnością była ona. Kobieta. Stellman przetarł oczy, ale widziadło jakoś nie chciało zniknąć. Przelękniony rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby się bronić, ale nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, amazonka odezwała się:
– Gdzie znajdę chatę wójta?
Głos miała… nawet miły dla ucha, choć jednocześnie pełen siły i twardy. W ogóle była dość ładna, ale w dziki, drapieżny sposób. Na oko nie mogła mieć więcej niż trzydzieści pięć lat.
– T…tamój, panienko – wybełkotał Stellman. Sam nie wiedział, kiedy podniósł rękę, wskazując kierunek. – O t…tam, prosto pojedziecie. Będzie struga i mostek, a zaraz dalej pierwsza chata po prawej to wójtowa. Zgubić się nie da.
Kobieta kiwnęła głową i popędziła ogiera, nie oglądając się. Dziad natomiast dłuższą chwilę patrzył za nią oszołomiony. Potem zerknął na słońce, które niemal całkowicie skryło się już za widnokręgiem, wzdrygnął się i czmychnął do chałupy.
Nie zobaczył, jak duży, smoliście czarny kruk bezszelestnie zrywa się z gałęzi nieodległej gruszy i ulatuje ku lasowi.
***
Kobieta o fioletowych oczach zatrzymała wierzchowca zaraz za drewnianym mostkiem. Chwilę lustrowała dom wójta wzrokiem, po czym podeszła do ciężkiej, okutej furty, jakiej nie powstydziłyby się bramy wielu warownych miast. Załomotała w nią pięścią.
Jakiś czas nie działo się nic. Dom był jak wymarły, a okiennice – zatrzaśnięte, choć jeszcze nie było nocy – nie pozwalały dostrzec nic wewnątrz. Wreszcie uchyliły się drzwi wejściowe i na ganek wyszedł mężczyzna z lampą w ręce.
– A kogo tam licho niesie? – zawołał, usiłując przez szpary w płocie rozpoznać niewyraźną sylwetkę. – To ty, Breno?
– Nie! – odparła kobieta, nie zdejmując kaptura. – Otwórzcie, wójcie. Przysyła mnie Drewniana Gildia.
– Aaa! – sądząc po głosie, mężczyzna rozpromienił się wyraźnie. – To takie buty! Zaczekajcie no małość, wnet do was przyjdę.
Zniknął we wnętrzu domu, a za chwilę wrócił, niosąc w ręce klucz. Zbliżył się do furty i otworzył ją.
– Proszę, proszę panienkę uprzejmie – zaprosił, pomagając jej wprowadzić konia. Kaptur nie zwiódł go, w mig rozpoznał, z kim ma sprawę. – Zwę się Rabud, a wy?
– Allva – odparła fioletowooka, wchodząc za nim do sieni, a potem do głównej izby Dopiero tutaj zrzuciła kaptur i przyjrzała się wójtowi. Był to starszy już mężczyzna, ale wciąż krzepki i silny – z węzłami mięśni na przedramionach. Nie umknęło jej uwadze, że nosił długi nóż przy pasie, wyglądający jak do oprawiania zwierzyny. Z równą łatwością można nim jednak było wypruć flaki również człowiekowi.
– Spodziewałem się was już jakiś czas temu – gadał dalej mężczyzna, rozpalając ogień w – Proszę, siadajcie! Wybaczcie, jestem ciut nieprzygotowany, ale…
– Nie zajmę dużo czasu – ucięła kobieta. – Możemy tę rozmowę zakończyć w kilka minut, jeśli odpowiesz mi na pytania, jakie przywożę.
Wójt łypnął na nią okiem, po czym wrócił do rozpalania. Nie spieszył się.
– Cóż – powiedział w końcu, gdy ogień wreszcie zapłonął – pytajcie zatem.
– Dlaczego ustały dostawy drewna?
Mężczyzna jakiś czas nie odpowiadał. Zrezygnował z przyniesienia dzbana z piwem, usiadł na ławie po przeciwnej stronie stołu i wbił w kobietę wzrok. Nie przestraszył jej rzecz jasna, to ona była tu od zastraszania.
– Oczekiwałem właśnie takiego pytania – przyznał w końcu. – Bo o cóż innego moglibyście zapytać? Niech jednak kupcy z Drewnianej Gildii będą spokojni, wyślemy drewno, gdy tylko uporamy się z naszymi problemami.
– A jakie to problemy?
– Kornik drzewa nam zjada – wzruszył ramionami Rabud. – Nie chcemy dostarczać gildii zepsutego drewna, wiemy, że cenicie sobie najwyższą jakość, a takiego materiału jak u nas nigdzie nie dostaniecie.
– Ostatnia dostawa przybyła ponad trzy tygodnie temu, od tamtej pory nic – przerwała mu Allva. – Kiedy uporacie się z tym problemem? Gildia jest łaskawa, ale jeśli nie wznowicie eksportu, będzie zmuszona…
– Ależ po co uciekać się do gróźb – uniósł rękę wójt. – Wszystko załatwimy, ręczę za to własną głową.
Kobieta pochyliła się nad stołem i przeszyła go spojrzeniem.
– Macie tydzień – oznajmiła chłodno. – Jeśli w przeciągu siedmiu dni nie wyjedzie stąd transport wyładowanych drewnem wozów, gildia podejmie radykalniejsze kroki. Wiedzcie, że dopilnuję tego osobiście. Spędzę w wiosce ów tydzień.
– Będziecie mile widzianym gościem – zapewnił Rabud. – Możecie rozgościć się u mnie, ot, choćby…
– Nie będzie takiej potrzeby. Widziałam wiele opuszczonych domów po drodze. Przenocuję w jednym z nich.
Allva wstała, poprawiając wiszące u pasa szable.
– Żegnam. Obyśmy nie musieli widzieć się ponownie.
***
Opuściła dom wójta, dosiadła swego konia i ruszyła tą samą drogą, którą przybyła, w stronę wcześniej upatrzonej chaty. Dopiero oddaliwszy się o dobre pięćdziesiąt sążni uniosła brew i splunęła na ziemię. Kornik, pewnie. Dojeżdżając do Viterbeth mijała teren wyrębu.
Pnie, choć przeleżały tam już sporo czasu, były zdrowe i mocne, jak przystało na yvelleh. Wójt łgał w żywe oczy, ale skoro nie miała pozwolenia na użycie siły bez wyraźnych przyczyn, musiała rozwiązać zagadkę w inny sposób.
Na moście minęła czarnego kruka, siedzącego na balustradzie. Gdy odjechała, ptak zerwał się do lotu i poszybował ku czerniejącej w oddali linii drzew.
***
Obudził ją krzyk.
Natychmiast poderwała się z posłania i bezszelestnie podkradła do okna. Sądząc po położeniu księżyca, do świtu pozostały ze dwie, może trzy godziny. Wieś zdawała się spać spokojnie, żaden szmer nie zakłócał spokoju nocy. Mimo to Allva wiedziała, że się nie przesłyszała. Zdjęła z haka pas z szablami, założyła go, owinęła się płaszczem i cicho wyszła na ulicę. Wtedy dopiero usłyszała coś jeszcze. Tym razem nie był to krzyk, lecz jakby… trzask łamanej gałęzi? Dobiegał z dość daleka, ale Allva słyszała go dzięki absolutnej ciszy okolicy i swym niesamowicie wyczulonym zmysłom.
Ruszyła drogą w tamtym kierunku. Za chwilę znów dobiegł jej krzyk, bliższy, choć jednocześnie cichszy. Wcześniej był wypełniony przerażeniem, teraz brzmiał bardziej jak jęk bólu. Allva dotknęła rękojeści szabel, a potem z cichym zgrzytem wydobyła je z pochew.
Dotarła do mostu nad strumieniem. Po przeciwnej stronie czerniało w mroku domostwo wójta z zamkniętymi na głucho okiennicami. Cała okolica była spokojna i cicha, nic nie wskazywało, że w tej okolicy ledwie kilka minut temu rozegrały się jakieś makabryczne sceny. Wszystko było takie, jak zapamiętała z wieczora.
Z jednym wyjątkiem.
Na przedmościu, po lewej stronie, stało coś, czego poprzednio tu nie było. To „coś” z pierwszego rzutu oka przypominało wioskową kapliczkę albo jakiś stary, pogański totem, do jakiego modliły się pokolenia zamieszkujące te ziemie pięć wieków wcześniej. To był jednak pozór jedynie.
Allva podeszła bliżej. Gdy księżyc wyłonił się zza chmury, totem stracił swą totemową naturę, stał się… człowiekiem. Człowiekiem w niebieskim płaszczu i filcowej czapce. Człowiekiem o złotych jak słoma włosach. Człowiekiem ponad wszelką wątpliwość martwym.
Był to mężczyzna. Ni to siedział, ni stał w jakiejś dziwacznej pozycji. Jego brzuch i pierś wyglądały względnie normalnie, ale tu też normalność się kończyła. Od pasa w dół człowiek był omotany plątaniną czegoś, co wyglądało jak korzenie starego drzewa albo grube łodygi jakiejś winorośli. Podobne pędy owinięte były wokół jego szyi oraz rąk, wyciągniętych w przód, jakby mężczyzna w ostatnich sekundach życia rozpaczliwie próbował odepchnąć coś znajdującego się przed nim. Rysy jego twarzy zastygły w wyrazie absolutnego przerażenia.
Szczęki Allvy zwarły się, kobieta zacisnęła dłonie na rękojeściach szabel. Nie musiała specjalnie analizować tego, co stało się z mężczyzną. Zmarł w skutek nawet nie uduszenia, ale zmiażdżenia gardła przez te dziwne pędy. Znajdująca się na ziemi wokół krew świadczyła też, że wcześniej doznał już innych obrażeń, być może próbując uciekać. Największą jednak zagadkę stanowiły rzecz jasna te wyrośnięte z ziemi korzenie. Były bardzo twarde, drewniane. Allva widziała już okrutnie posieczone ciała na polach bitew, w miejskich zaułkach, na traktach i w lasach. Zawsze jednak masakry takiej dokonywano stalą mieczy, włóczni i toporów – względnie noży i rzeźnickich toporów. A tego człowieka zabiło… co w zasadzie?
I nie było to jedyne pytanie wymagające pilnej odpowiedzi.
Kobieta schowała szable, przeszła przez most i spróbowała obudzić wójta. Tym razem jednak, choć łomotała w furtę z całą nagromadzoną furią, nikt nie pojawił się na ganku.
Zniechęcona, lecz wściekła jeszcze bardziej przeszła na drugą stronę ulicy i kilka razy uderzyła pięścią w drzwi innego domu. Z lepszym skutkiem. Wkrótce usłyszała ciche, ostrożne kroki, jakby ktoś usiłował podkraść się do okna i wyjrzeć na zewnątrz.
– Wyłaź! – rozkazała. – Tamten już sobie poszedł.
Przez chwilę nikt jej nie odpowiadał, aż w końcu zaszurała odsuwana zasuwa i drzwi otwarły się. Stanął w nich wielki jak góra mężczyzna, drwal zapewne. Obok niego pojawiła się kobieta, mogąca być jego małżonką. Oboje byli bladzi jak płótno, ręce im drżały.
– Kim… kim… kim jesteście? – wybełkotała kobieta.
– To bez znaczenia – syknęła Allva. – Czemu siedzicie zamknięci w chacie zamiast iść ratować zabijanego człowieka? Nie doczekała się odpowiedzi. Małżeństwo patrzyło na nią z przerażeniem, jakby to ona była mordercą. Allva początkowo sądziła, że nie usłyszeli krzyku, ale nie. Musieli usłyszeć i się obudzić, nie wyszli jednak z domu.
***
Gdy nadszedł świt, wieś wyglądała z grubsza normalnie. Zabitego mężczyznę zdjęto, wycięto te dziwne pędy, uprzątnięto okolicę. Wójt jednak nie pojawił się, a jeśli opuścił dom, to Allva tego nie dostrzegła. Musiała więc poszukać innego informatora, a ponieważ karczmy w Viterbeth nie było, została jeszcze jedna osoba, z pewnością dobrze poinformowana.
Kowal był niski i przysadzisty jak krasnolud. Wyglądał jednak na takiego, co potrafi w dłoniach złamać podkowę. Nosił sięgającą obojczyków brodę, a po kuźni bezustannie chodził półnagi z powodu gorąca. Gdy Allva weszła do budynku, kuł coś na wielkim kowadle. Dźwięczące uderzenia młota słychać było w promieniu co najmniej kilkudziesięciu sążni.
– Czego? – warknął, nie przerywając pracy.
– Mojemu koniowi spadła podkowa – odparła spokojnie, mierząc go spojrzeniem. – Podkujesz go?
– Zostawcie wierzchowca przed kuźnią. – Kowal uniósł kuty przedmiot, obejrzał go – Wieczorem będzie do odebrania.
– Zależy mi, byście podkuli go teraz.
Mężczyzna oderwał wreszcie wzrok od narzędzi i spojrzał na nią. Widziała, jak lustruje wzrokiem jej szable, jak ocenia fachowym okiem.
– Staranna robota – mruknął. – Ryjdyjskie? Zresztą, co za różnica.
Odłożył młot, wytarł ręce i podszedł do niej.
– Słyszałem o was – powiedział sucho. – Z tym koniem to łgarstwo, co? Przyszliście po prostu mnie wypytać.
Bystry był, tego nie dało się ukryć.
– Pytajcie tedy – westchnął.
– Dlaczego nikt nie wyszedł pomóc temu mężczyźnie, który zginął dziś w nocy? Dlaczego wszyscy pozamykaliście się w domach? To nie był pierwszy raz, prawda?
– Zadajecie pytania, na które znacie odpowiedzi – wzruszył ramionami mężczyzna. – Tak, to nie był pierwszy raz. Od blisko miesiąca giną tu ludzie. Początkowo po prostu znikali, teraz on rozzuchwalił się tak bardzo, że zabija w środku wsi i zostawia ciała na przestrogę, tak jak dziś Jima.
– Kto?
Kowal chwilę nie odpowiadał. Podszedł do okna i dłuższą chwilę stał tak, patrząc na widniejącą w oddali ścianę lasu.
– Kiedyś mieliśmy tu zwykłą wieś. Ot, kilkanaście domów i jeden marny kowal. Żyliśmy polując i sprzedając drewno. Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, gdy odkryto wartość tego drewna, yvelleh. Ponoć utwardzone w ogniu robi się równie twarde jak stal, a żywica leczy wszelkie choroby. To oczywiste bzdury, ale i tak jest na tyle cenne, że od lat nie wycinamy nic innego. Na początku cięliśmy jedynie pojedyncze drzewa yvelleh, ale potem jakiś drwal odnalazł wielkie połacie zalesione tylko nimi. Wyrąbaliśmy wtedy wielką przesiekę w głąb lasu, a tak już byliśmy owładnięci żądzą pieniędzy, że wycinane drzewa zostawialiśmy, by zgniły, bo chcieliśmy jedynie yvelleh. I źle zrobiliśmy, bo obudziliśmy coś, co powinno pozostać uśpione. Las nie jest martwy, jak się niektórym wydaje. Las ma oczy. I patrzy na nas i nasze czyny.
Kowal znowu urwał i zaśmiał się gorzko.
– Wielu teraz twierdzi, że na to zasłużyliśmy. Że słusznie spada na nas kara. Byli tacy, co samotnie odchodzili w puszczę, by przebłagać jej ducha. Owładnięci przerażeniem i maniakalnym zapałem oddawali życia. Ja nie zwariowałem jak oni, dlatego się stąd wynoszę.
Podszedł do kowadła i uniósł to, co wcześniej kuł. Był to długi na cztery stopy brzeszczot miecza, prosty, rozszerzający się nieco w kierunku sztychu.
– W Wolnych Miastach dobrze płacą za oręż, którym nieustannie się zabijają. Pewnie, że nie zarobię tam tyle, co tu, ale przynajmniej co noc nie będą budzić mnie wrzaski Nie będę trząść się w łóżku, ze strachem myśląc, czy to nie po mnie tym razem bestia idzie.
– Co to za bestia?
Kowal wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Borowy, gajowy, wilczy pasterz. Wezwany na pomoc druid zwał go leszym. Imię się nie liczy. On jest opiekunem drzew i zwierząt. Drzew, które my wycinamy. Zwierząt, które zabijamy. Ziemi, którą depczemy i natury, którą niszczymy. I w końcu przebraliśmy miarę. Od prawie miesiąca pojawia się co noc i zabija na coraz wymyślniejsze sposoby. Od prawie miesiąca żaden drwal nie ośmielił się wejść między drzewa, a wójt i starszyzna, zamiast radzić jak potwora ubić lub się przed nim ochronić, mówią o przebłaganiu go ofiarami z ludzi i słusznym gniewie, jaki na nas spadł. Fanatycy, gotowi zabijać innych, by zjednać sobie bestię.
Splunął.
– Gdzieś mam ich. Nie zostaję tu. Góra za tydzień pakuję dobytek na wóz i wynoszę się. Wszystko mam gotowe. Tobie radzę to samo. Tych, co zostaną, czeka śmierć. Leszego nie da się pokonać. On zabije nas wszystkich i zrówna wieś z ziemią, aż znów będzie tu tylko puszcza.
– Jak znaleźć tego leszego?
Kowal zaśmiał się drwiąco.
– To on cię znajdzie! Nie będziesz musiała szukać. Zaczekaj w nocy na ulicy, a spotkasz go niezawodnie. Chaty też zresztą przed nim nie chronią. Zaczekaj jeno do zmroku. A jak ci bardzo pilno, idź w Tam łacniej jeszcze go odnajdziesz.
***
Polana w całości niemal zasnuta była mgłą. Na jej środku rósł ogromny, stary dąb, którego gałęzie tworzyły dach nad niemal nią całą. Klimat sam w sobie był ponury i budzący grozę, ale to nie on sprawiał, że wielki, czarny ogier parskał co chwila nerwowo i tupał tak, że Allva ledwo powstrzymywała go przed ucieczką w las. Nie przez niego sama czuła lodowaty dreszcz na plecach i więcej niż kilka razy oglądała się na czarną, ponurą ścianę lasu.
Polana wypełniona była ludzkimi czaszkami. Bynajmniej nie rozrzuconymi byle jak i przypadkowo. W wielu miejscach ktoś wbił w ziemię paliki, na których umieszczono szczerzące zęby czerepy. Co gorsza, głowy były w różnych stadiach rozkładu, niektóre całkiem świeże, częściowo tylko ogryzione przez mrówki i zwierzęta. Nad całą polaną unosił się paskudny, trupi odór.
Allva ściągnęła wodze wierzchowca, który kolejny raz chciał zawrócić w stronę lasu.
Nie było wątpliwości, że odnalazła kryjówkę leszego. Ale gospodarza nie było w domu.
***
Gdy wróciła do Viterbeth, słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Jak poprzednio zostawiła konia przed kuźnią i weszła do środka. W palenisku płonął słaby ogień, dalece mniejszy od tego, który widziała kilka godzin temu. W pomieszczeniu panował półmrok.
Kowal leżał na wznak obok kowadła. Kałuża krwi wokół niego zdążyła już częściowo zaschnąć. Umarł śmiercią dużo bardziej konwencjonalną, niż znaleziony przez Allvę w nocy Jim. Z jego piersi sterczał długi, rzeźnicki nóż, tak samo dobry do patroszenia zwierząt, jak i ludzi. Kowal ściskał w rękach swój niedokończony brzeszczot.
Fanatycy, gotowi zabijać innych, by zjednać sobie bestię.
Allva uklękła obok i delikatnie zamknęła mu niewidzące oczy, którymi wpatrywał się w belkowanie sufitu.
***
Gdy tylko słońce zniknęło za horyzontem, drzwi i okiennice chat zaczęły zamykać się jedna po drugiej. Wieśniacy co prędzej kryli się do rzekomo bezpiecznych domów. Zasuwali skoble, barykadowali wejścia czym się dało, a potem przygarniali do siebie dzieci i kryli się w kąty chat, by tam, trzęsąc się jak w febrze, czekać krzyków. Krzyków, które na pewno nadejdą.
Allva powoli wyszła z cienia pod opadającym dachem swej opuszczonej chaty. Nie spiesząc się zdjęła płaszcz, zwinęła go i odłożyła na stertę opałowego drewna. Poprawiła trzymającą włosy opaskę i wyszła z obejścia na środek ulicy. Uklękła, ze zgrzytem wyciągnęła szable z pochew i położyła je na kolanach. Potem zamknęła oczy.
Nie musiała długo czekać.
Najpierw było krakanie kruków i wron. Cała chmara ich nadleciała od południa i wrzeszcząc zaczęła krążyć nad Allvą. Ogłuszający wizg trwał dłuższą chwilę, ale dziewczyna spokojnie trwała, oczekując.
A potem, gdy otworzyła oczy, po prostu już tam był.
Stał na ulicy kilka kroków od niej, wielki, ponad trzymetrowy, a wyższy jeszcze przez posplatane jelenie poroże, wyrastające z jego głowy. Miał na sobie płaszcz, czy też pelerynę, zrobioną z mchu, liści i igliwia, okrywającą szczelnie jego ciało za wyjątkiem dużych, bladych dłoni. Twarz leszego przypominała starą, przez wieki wystawioną na wiatr i słotę skałę. Też była blada, pokryta głębokimi bruzdami. Długa broda sięgała mu aż do piersi. Nie patrzył na Allvę, oczy miał zamknięte, mimo to doskonale wiedziała, że ją widzi. Na jego obliczu nie malowały się gniew, furia, nienawiść, chęć zemsty. Był tam… smutek. Tak ogromny, jakiego kobieta nie widziała u żadnego człowieka.
Powoli wstała, ściskając rękojeści szabel, wciąż jeszcze trzymając je opuszczone przy nogach.
– Witaj – szepnęła, ale w nagłej ciszy otoczenia nawet ten szept zabrzmiał nieprzyjemnie głośno. – Wybacz, że muszę cię zabić.
Usta leszego drgnęły lekko, gdy się uśmiechnął.
A potem otworzył oczy.
***
Mieszkańcy Viterbeth zazwyczaj wstawali o pierwszym brzasku. Tym razem jednak nikt nie kwapił się do tego. Wreszcie drzwi jednej z chat uchyliły się, a za nimi jak na komendę otwarły się inne. Wieśniacy najpierw ostrożnie, potem coraz śmielej zaczęli wychodzić z chat na ulicę. Żaden z nich nie zmrużył oka przez całą noc – wszyscy z przerażeniem nasłuchiwali odgłosów bitwy, jaka rozegrała się w ich wiosce. Pierwsi wyszli mieszkańcy najbliżej położonych chat. Inni ostrożnie nadchodzili drogami z różnych części wioski, aż na miejscu zaczął zbierać się coraz większy tłum. Nikt jednak nie śmiał zbliżyć się zanadto do pobojowiska.
Było ono duże na kilkadziesiąt kroków, usłane dziesiątkami martwych kruków i wron.
W wielu miejscach leżały też porąbane kawałki drewnianych pnączy. Bliżej środka mieszkańcy widzieli dwie ryjdyjskie szable, wbite pomiędzy kamienie ulicy, do połowy kling owinięte owymi pnączami.
A na samym środku traktu, w plątaninie korzeni, gałęzi i roślin, leżała kobieta o długich, kasztanowych włosach i fioletowych, teraz zamkniętych oczach. Jej ubranie było porwane, w wielu miejscach tak ono, jak i jej ciało nosiły ślady ciosów. Mieszkańcy Viterbeth widzieli już takie trupy. Potrafili dostrzec owinięte wokół szyi kobiety pnącze, takie samo, jak przy dziesiątkach poprzednich ofiar. Leszy nigdy nie zostawiał żywych. Leszy nie znał litości.
Allva poruszyła się. I otworzyła oczy.
***
Ulrich z niedowierzaniem wpatrywał się w trzymany list. Przeczytał go trzy razy, mając nadzieję, że litery ułożą się jakoś inaczej, a zdania przestaną oznaczać to, co oznaczają. Podjął jeszcze jedną próbę, po czym w osłupieniu spojrzał na siedzącego za stołem Hermana.
– Co to jest? – spytał. – Co to ma niby znaczyć?
Herman rozłożył ręce, po czym oparł je na wydatnym brzuszysku.
– Wiem tyle, co i ty,
– Allva… przecież Allva nigdy nie zawodzi. – Ulrich ciężko opadł na krzesło. – Miała pomóc nam rozwiązać problem, nie utrudniać sprawę!
Herman pokiwał głową, po czym nalał drugiemu kupcowi wina.
– Mnie również ten list wprawił w osłupienie. Wciąż jednak ufam jej bezgranicznie. Jeżeli twierdzi, że nie można dalej pozyskiwać yvelleh z Terhańskiej Puszczy, to ja jej wierzę.
– Ale czemu? – Ulrich wychylił wino duszkiem. – Na bogów, dlaczego? Taki dobry teren, ani bandytów, ani problemów z siłą roboczą, ani z transportem! A tu nagle takie coś. Dlaczego?
– O to – odparł z przekąsem Herman – trzeba by zapytać samą Allvę, gdy wróci.
– A o co chodzi z tym na końcu? – nie rezygnował – Ostatnie zdanie, o tutaj. „Las patrzy na nas”? Co to do diabła ma znaczyć?
Herman pokręcił głową. Nic nie powiedział.
EWA WYREMBSKA
LETNICY
Co ujęło jury?
przewrotny tekst wynikający z uważnej obserwacji narratorki; forma satyryczna; interesujące żonglowanie znaczeniami słów i kompozycji
(tekst w oryginalnej formie bez korekty)
Mówią, że za mostem ogarnia ich spokój. A za znakiem. Stres z całego roku opada z nich jak skorupa z błota, które już można otrzepać, bo przyschło, gdy przekraczali rzekę. Śpiewają pod nosem, uśmiechają się do siebie, każda zmarszczka na czole znajduje ujście.
Drzewce. Miejsce spoza czasu. Przyjeżdżają tu złapać wiatr w żagle. Różne to żaglówki. Meandrują poboczem lub mkną głównym nurtem, tam zawsze gotowi na wyzwanie, tu dają sobie prawo do przystanku. Czasami nie ma prądu, skończy się paliwo czy chleb. Nazbierają, co las urodził i jedzą aż się uszy trzęsą, zjednoczeni z ziemią, która ich nosi i karmi, tylko tu tak wprost. Gdy już się odżywią, powietrza leśnego nawdychają, wracają do siebie. Po roku znów tu są jak puste skorupki do napełnienia. Najlepsze marki samochodów, świetne buty, perfumy w stylu old money, a oni naddarci, nadpruci, znów zszywać pozwalają naturze, co się w ciągu roku roztrzaskało.
Wypełniam obietnicę starannego sprzątania ekologicznymi środkami czystości. Płaczą mi, że octem śmierdzi, dlaczego nie ma odświeżacza. A suszona lawenda przy oknie? Roztocza w niej siedzą, od kiedy ona tu jest proszę pani, przecież nie jest świeżo zerwana, jak nie pora teraz na lawendę, my z miasta, ale tyle, to my wiemy. Biorę płyny z drogerii, żeby pachniało, przecieram raz jeszcze każdą powierzchnię, zawieszam odświeżacz w każdym gniazdku, teraz są zadowoleni. Pachną jak z miasta, nie dają się objąć woni rozgrzanego piasku i słońca. Znów ustanawiany jest tu rekord ciepła. Imigracja klimatyczna dosięgnie nas równo z Czarnym Lądem. Po wycięciu lasu powstaje jakby step, niedługo będę nas reklamować „dom pośrodku niczego”. Jest sucho i wietrznie, małe trąby powietrzne unoszą drobiny piachu i ciskają w oczy. Gdy pada, to krótko, intensywnie, ziemia nie zdąży się napić. Skorupa po deszczu klei się do podeszew. Do domku nanoszą, pytają, czy będzie codzienne sprzątanie, byle nie ekologiczne, my to w domu do odkurzacza to takie pałeczki zapachowe wkładamy, oczywiście będą pałeczki, uspokajam, wymieniam wkłady w odświeżaczach, niech im pachnie wielkomiejsko, co by nie zapomnieli, że wyjechać trzeba, że gdzieś tam drugi dom czeka. Niech kolejni skosztują pierogów, jagód wprost z krzaka i porannych treli.
A my. Jak zapomniane znaki drogowe. Prowadzące jakby… donikąd. Obrósł je bluszcz i czarny bez, który w istocie jest biały: coroczne zdziwienie letników. Borsuki wykopały sobie nory i ryją jak dziki, rozcierając ziemię, układając ścieżki. Zobaczyć je można tylko na monitoringu, kiedy leśnicy pilnują, kto śmieci znów do lasu wwiózł. Po tych ścieżkach udajemy się na poniemieckie cmentarze, zapalamy znicze, ale kiedy nas miasto wchłania, w porze gdy nie ma gości i zarobić w mieście trzeba, to tylko od święta. Jeden cmentarz pełen obalonych drzew. Wandale zniszczyli tablicę, a kierowcy ciężarówek wyciągali drewno, wciągając butelki bez nakrętek, pudełka po papierosach i robocze rękawice. Drugi chroniony przez psy sołtysa, tylko spróbuj się zbliżyć. Trzeci, który sprzątały dzieci z podstawówki, zanim nam nie zmienili historii. Zostały tylko lepkie papierki po cukierkach.
Są jeszcze miejsca pamięci nieznanych żołnierzy poukrywane po lasach – zbawienie grzybiarzy. Gdy się za grzybem zagapią, łatwo wezwać pomoc, powołując się na krzyż. A gdy ich znajdują, to nie wiadomo, czy to łzy ocalonego, czy płacz nad tymi, co pomordowani na wzgórzach leżą.
Znów wyjechali. Jest cicho. Dni płyną nam wolniej. Z pustego domku gościnnego nie ma większych korzyści. Trawniki można skosić, liście zagrabić, drewna nazbierać na podpałkę. I ta myśl, wedle kogo to wszystko. A potem znów przyjeżdżają, wracają, jak się wraca do matki.
Ich intencje nie zawsze są czyste. Bywa, że wpadają z kochankami. Przy płaceniu uprzedzają, nas tu nigdy nie było. Później ciężko mi skojarzyć, gdy pojawiają się ponownie w innej galanterii. Gdy widzę jak podnoszą brew, jak mrużą oczy, puszczają oczko, już chyba rozumiem. Przygotowałam łoże małżeńskie, ale dwie kołdry, proszę się nie martwić, a zawsze można użyć tylko jednej. I żona się niekiedy zaczerwieni i on, który wzrusza ramionami i przecząco głową macha, nie idźmy w tę stronę, zdaje się mówić, płacąc pięćsetkami za dwa tygodnie z góry, żeby już nie spotykać się z gospodynią, choć w ofercie są leśne kąpiele i joga.
Tu się człowiek wylinił, mamusiu, zobacz. Zgubił swoją sierść: przymałe portki, zgrzebne rękawice i majtki. Las potrafi odmienić, kochanie, wyjaśniam córce. Na spacerach we dwie, bo gościom zbyt gorąco, zapuszczamy się w dawne ostępy, gdzie nie spodziewamy się znaleźć śladów ludzi. Tu i tam leżą jednak rozrzucone skóry, jakby w mieście nie było sposobności na przemianę. Nie przewidziano koszy na śmieci w środku zagaja, to mamy w lasach wyrzut wylinek. Kiedyś zbierałyśmy, teraz już nie podnosimy, las sobie z tym poradzi, za rok przykryje liśćmi, igiełkami, mchem, z czasem wrosną w ziemię i ustroją las jak kopciuszka.
Są dwie pory roku, o których letnicy nie wiedzą: nim nadejdą upały i gdy zelżeją mrozy. Można się natrzeć miętą i iść w las. Wędrówki czubkami piaskowych gór, wyłaniających się z puszczy jak arki. Czujemy się niemal jak w górach, tylko kamienie pokruszone w pył, maleńkie drobinki na ścieżce, w butach i w ustach. Pozostałości dawnych ognisk i doły po sadzonkach. Ślady tych, którzy sadzili las, tych co las rąbali, tych co go wywieźli na przyczepce. Wędrówki dzikich kaczek i gęsi, obserwowane z piasku, którego coraz więcej odsłania palące słońce, gdy młodniki nie chcą rosnąć w niemal skwierczącej ziemi.
Pytają nas, od kiedy tu jesteśmy. My tu byliśmy od zawsze. Pradziadek dom wybudował, tartak założył, z czasem z tartacznych wiat domy letniskowe pobudowano. My tu jesteśmy w piaskowej zamieci, kiedy trzeba równać drogę choćby grabiami, by się dało przejechać. Jesteśmy na suchym mrozie, kiedy trzeba dokarmiać ptaki lub koty: ważne, by odpowiednio wcześnie się zdecydować i tego się trzymać. Łańcuch pokarmowy i tak się o swoje upomni. Gdy nie karmisz kotów ptakami, karmisz lisy kotami. W porze mokrej jesteśmy, gdy z wąwozu spływa strumień błota, w którym goście grzęzną, i można wyjść z samochodu, dopiero gdy ziemia już się napije i otrze serwetą nadmiar, wtedy odpalamy traktor i ich wyciągamy.
Nasze szałasy, domki na drzewie, bony. Igiełki w butach. Ugryzienia na dłoniach i łydkach. Brud pod paznokciami. Nic tak nie budzi melancholii jak las wczesną wiosną. A jesienią kora przykrywa jadalne grzyby i trzeba ściągać ją z mokrych łebków, spod ogona. Nad korzeniem już małe robaki wiją gniazdko, a ty człowieku, urządzasz sobie grzybobranie, więc my ci mówimy – tu już nie ma nic, co by można brać.
HANNA MARIA JANKA
MOJE WIELKIE GRECKIE STUDIA W PANDEMII
Co ujęło jury?
wrażenie narracji nacechowanej subiektywnymi odczuciami, to jakby czytanie czyjegoś pamiętnika pełnego zapisków z chwili – ciekawy zabieg autorki
(tekst w oryginalnej formie bez korekty)
Rozbieranie bagażu podręcznego na czynniki pierwsze wprawia mnie w zakłopotanie, nie lubię pilnować aż tylu rzeczy. U taksówkarza leci radosna muzyczka, wszędzie jest kolorowo, a ja ledwo oddycham, próbując jak najrzadziej smarkać. Muszę się przyzwyczaić do kapci bez usztywnianej podeszwy,okna w środku domu i tego, że nic nie jest pewne na sto procent. Mam nadzieję, że nie do maseczek, które w samolocie niektórzy ubrali z własnej woli. Muszę znaleźć patent na łapanie gorącej herbaty w drinkówkach, bo nie mamy kubków, i na suszenie ręczników po kąpieli. Denerwuje mnie stukanie z metalowej skrzynki w ścianie koło mojego łóżka i częsty brak internetu.
Zatoki dochodzą do siebie po odpowiedniej dawce snu.
Sprawdzanie połączeń autobusowych nic nie daje, żyją własnym życiem. Pani z siedzenia naprzeciwko mówi, że ma wnuki w Rosji i brzmimy podobnie. Jest miła i ma histeryczny śmiech.
Po podłodze biblioteki chodzi ptak, potem wskakuje na regał. Jest problem z gniazdkami, mój czas jest limitowany. Gdy wychodzę, widzę czekającego przed wejściem dostawcę pizzy. Student biegnie w jego kierunku, a kaptur powiewa mu jak balon.
Gdy na stołówce ktoś zbije talerz, wszyscy klaszczą. Studenci palą na korytarzach uniwersytetu.
Toalety to dziury w podłodze.
Koty buszują po koszach na śmieci, a gołębie latają w kółko.
Buty są mokre po napaści deszczu. Krople spadają z pomarańczy rosnących na drzewach.
Wodę z czajnika nalewam nie do końca, by było za co chwycić. Również kuchenkę elektryczną muszę oswoić. Chcę podgrzać w garnku kawałek pizzy, który przyniosłam z mojej drogi krzyżowej po pierwszej imprezie. Wspominamy„cigarettes”,które brzmią jak „secrets”, zmieniając sens pytania i dom jak z baśni w sąsiedztwie, a przy nim trzy doniczki z ziemią i sztucznymi kwiatami i różowy dywan uwieszony na dachu, koło anteny.
Weszłabym do wszystkich kościółków i kapliczek, które mijam po drodze, ale ciąży mi laptop. Uczę się, że drzwi to„porta”, gdy grecka kobieta krzyczy do kierowcy, żeby ją wypuścił. Pasażerowie podają mi monety, by kupić za nich bilet, bo nie są w stanie się przecisnąć.
Przystojniak robi lustrzanką zdjęcie panoramy. Jestem ciekawa, na ilu zdjęciach załapałam się w całym moim życiu. Słońce pali kawałek morza, oczy bolą od patrzenia na odbicie w wodzie. Tonacja zmienia się w zależności od głębokości, są jasnoniebieskie i ciemniejsze miejsca, po których pływają statki. Nad nami frunie samolot.
Kotek wskakuje na dach samochodu.Na dachu żółtego budynku jest mały ogródeczek i pergole na winorośle, podejrzewam, że jest im zimno o tej porze roku. Obok jest niższy, różowy budynek z balkonem. Wyobrażam sobie, że gdybym tam mieszkała, wychodziłabym na niego codziennie i wyginała się, by widzieć morze, a mój ukochany trzymałby mnie, żebym nie wypadła, i całował. Gdy schodzimy, trzeba uważać na kawałki szkła. Przy morzu budynki wyglądają na zadbane i jest ład, ale im dalej w miasto, tym mniej konsekwentnie są rozmieszczone. Małe drzewko szumi, a dwa duże psy gonią się, aż właściciele nie zapną ich na smyczach.
Wczoraj mówiliśmy o kontrolach,a dzisiaj są kanary. Szybko kupujemy bilet w automacie.
Idziemy na integrację. Ustawiam się w kolejce do malowania flag na policzkach. Podziwiamy greckie tańce. W smalltalkach chodzi o to, by znaleźć coś wspólnego.Udaje się. Zmieniamy lokal. Pies jest naszym towarzyszem, zaprowadza nas pod sam bar. Sprzątający zamiatają ulicę z resztek papierosów. Gościu pije piwo w autobusie. Jesteśmy jedynymi świadkami dziwnej stłuczki na rondzie, o czwartej nad ranem. Przyspieszamy kroku.
Mam tutaj zupełnie inny typ problemów, cieszę się, że mogę ich doświadczać. Nie myślę o niczym, melodia dobiega w oddali, od przymorskiego śpiewaka. Ludzie spacerują z pieskami. Nie tęsknię za niczym. Nie szukam niczego na siłę. Skupiam się. Chcę czuć, że jestem tu i teraz. Podróżować.
Kierowca trąbi, czeka za nami. Kobieta kreśli na swój sposób znak krzyża, gdy przejeżdżamy koło kościoła, a ja modlę się, żeby tylko nie weszli kontrolerzy biletów. W ortodoksyjnym kościele spotykamy ludzi całujących obrazy i relikwie.Odkurzacz na środku dywanu prowadzącego do ołtarza psuje mi zdjęcie. Na rogu rozstawili się z latawcami, są powieszone na płocie. Spędzamy zachód słońca, dnia zdarzającego się co cztery lata, w kawiarni na statku. Do domu jedziemy inną trasą, bo jest mecz. Na szczęście wysiadamy na ostatnim przystanku.
Gdy znajomi głaskają kota, myślę o zarazkach. “Włoska pizza” – tak nazywamy adoratora mojej koleżanki Węgierki- robi jej z nim zdjęcie i dzięki temu,ona podaje mu swój numer, aby je otrzymać. Za sześć euro próbuję w tawernie fety z miodem i sezamem, krewetek, kałamarnicy, tzatziki, cukinii pieczonej i chałwy na deser. Gdy telefonicznie dowiem się od babci tajników robienia pierogów, chcę ich zaprosić. Chcę się również nauczyć nowego języka, ale jakiegoś z zbliżonym do mojego „r”, bo denerwuje mnie, gdy tak się staram, a i tak mnie nie rozumieją. Włosi mówią, że jak ktoś ci czegoś życzy, a ty bardzo tego chcesz, to trzeba się złapać za intymne miejsce, żeby się spełniło. I że urodzin nie powinnosię obchodzić przed czasem, bo to przynosi pecha. Autobus przyjeżdża szybko, biegnę bez większych pożegnań, w rytm śpiewanych przez nich polskich piosenek.
Pół godziny puszczam wodę w łazience, marznąc, bo stale leci zimna. Kombinuję na własną rękę i wystrzela bezpiecznik.Wołamy właściciela, majstruje coś na zewnątrz i wszystko wraca do normy. Za to pizza w piekarniku jest zjarana na węgiel.
Pada, źle stąpam i przed pasami ślizgam się jak na zjeżdżalni. Torba z laptopem upada daleko ode mnie, leżącej na mokrym chodniku. Mimo wszystko, życzę sobie więcej takich upadków. Wstaję i nic mnie nie boli. Idę jakby nic się niestało. Mam nadzieję, że mój laptop ma podobne odczucia. Nie udaje mi się kupić biletu miesięcznego, bo nie mam zdjęcia do legitymacji.
Nie słucham muzyki, a przynajmniej nie tak często, a jeśli się to dzieje, nie przywołuje mi ona bolesnych wspomnień. Często jest na tyle nowa, że nie kojarzy mi się z niczym – słyszę coś w klubie czy kawiarni, kiedy jestem zajęta życiem.
To mit, że w Grecji nie sprawdzają biletów, bo to już moja trzecia kontrola w autobusie. Dobrze, że go kupiłam.
Następnego dnia ryczę przez cały smutek, który się we mnie skumulował, ale potem się ogarniam, bo nie chcę, żeby myśleli, że smarkam przez wirusa.Wszystkie mamy dziś zły dzień. Zrobił mi się na dodatek odcisk i dlatego odłączyłyśmy się od grupy. Gdy docieramy, siadamy na ławce. Płaczemy i śmiejemy się na przemian, a wszystko to zostaje udokumentowane na sesji, którą nazywamy „gdy udaje ci się wykupić ostatnie mydełka ze sklepu, ale nie masz papieru”.
Żeby mieć szczęście, w pierwszy dzień wiosny trzeba powiesić specjalną bransoletkę na pierwszym kwitnącym drzewie. Chyba powinnam to zastosować, bo kolejny dzień wcale nie jest dla mnie łaskawszy.Decyduję, że pojadę zjeść obiad na stołówce i pouczyćsię w bibliotece. Babcia w autobusie o coś mnie pyta, ale nie rozumiem. Włączam translator. Sama mówię, dlaczego tu jestem i skąd przyjechałam i nawet udaje nam się przeprowadzić fajną pogawędkę. Czasem trzeba zacząć coś samemu z siebie.
Idziemy na spacer, bo robi się głośno. Nie chcemy już tam siedzieć, ale nie chcemy też się rozstawać. Koleżanka robi nam zdjęcie przy dwóch księżycach i morzu – z jej palcem w obiektywie. Próbujemy pstryknąć selfie. Czuję na sobie rękę, która nie należy do żadnej z dziewczyn. Moja współlokatorka krzyczy, my krzyczymy, a śmieszek, który zrobił nam psikusa ma niezły ubaw. Za nami był niezabezpieczony spad do morza, więc nie byłoby zabawnie, gdybyśmy zareagowały inaczej. „Co za creeper”-mówię, bo spodobało mi się to określenie z jednego z seriali. Wtedy jeszcze nie wiem, że wraz z zakończeniem powitalnego miesiąca, kończy się możliwość integracji. Następnego dnia dostaję informację o zamknięciu uniwersytetu. Nie będzie przeciskania się do „porty”, ani spóźniania się na zajęcia,na które ciężko się spóźnić, gdy wykładowca sam nie przychodzi na czas. Na chodniku ruszają się płytki. Idziemy wykupić zapasy, ale nie mamy za dużego pola do popisu, bo ludzie nas wyprzedzili. Myślę, że nie boję się tego wirusa, bo utwierdziłam się w przekonaniu, że jak wezmę tabletkę, psiknę sprayem do nosa i położę się pod paroma warstwami, żeby się wypocić po dawce paracetamolu to katar nie skończy się antybiotykiem. Nie wiem, dlaczego jest mi tu zapanować nad moim organizmem. Może inne alergeny, mniej stresu, więcej ruchu, mniej niezdrowego jedzenia, odpoczynek. Nie mam pojęcia.
Cieszę się, że tyle razem spacerowałyśmy, pomimo tego, że wspomnienie o zabiegu przebijaniu bąbla nadal przynosi mi dużo emocji. Im więcej chodzę, tym większe prawdopodobieństwo, że skojarzę drogę. Tutaj muszę liczyć tylko na siebie, bo mapy google nie mogą się nigdy zdecydować, gdzie stoję, a co dopiero, w którą stronę mam iść. Podczas poszukiwań przystanku pytam o kierunek pracownika sklepu komputerowego, bez jego instrukcji szłabym równolegle, a nie prostopadle i nigdy bym go nie znalazła. Jak już wszystko się trochę uspokoi i będzie można znów się integrować, zrobię własną mapę drogi do dziewczyn, fotografując każdy zakręt.
Wszystkie dni wydają się podobne, trzeba coś robić, by uciec od rutyny. Gotuję zupę na kostce rosołowej z soczewicy. Robię chipsy z marchwi. Przychodzi burza. I kolejne złe wieści, że w ramach nowych obostrzeń, konieczne jest wysłanie na rządowy numer sms-a zawierającego cel wyjścia z domu. Czuję się zmotywowana do numerku 6 w naszych kodach aresztowych – uprawiania aktywności fizycznej lub wyjścia ze zwierzakiem.
Na zewnątrz mojej ulubionej chatki stoi pralka, która wylewa wodę na ulicę. Koła przejeżdżających samochodów turlają się w pianie. Na zewnątrz domu zawieszone są obrazy. Dostrzegam też klatkę z kanarkiem. Domownicy zaparkowali swój wóz przed wejściem, jest na nim złom, prawdopodobnie zebrany z pobliskich koszy na śmieci. Nikt z nich nie wydaje się przejmować covidem.
Teraz jest najlepszy moment, żeby się odciąć od socialmediów i spożytkować ten czas w izolacji na samorozwoju. Nikogo nic nie ominie, skoro każdy robi to samo.
Jestem jak ludzie, których zawsze podziwiałam. Nie trwam w smutku. Nie rozpamiętuję, działam. Kiedyś było o wiele gorzej. Mam wrażenie, że wyczerpałam limit przeżywania, że nie pozwolę na wkroczenie złych myśli do rzeczywistości, którą sobie wykreowałam. Idę po kawę do sklepu, tylko dla słomki, żeby włożyć ją w mojego kokoska i strzelić fotę na insta. Potem udaje mi się, po mozolnych próbach, dostać się do jego wnętrza, ale nie udaje mi się włączyć owianej złą sławą polskiej produkcji na netflixie. Nie działa w tym kraju. Odkurzam pozostałości mojej zabawy z podłogi. Dzwonię do babci na urodziny, a potem oglądamy Nothing Hill. I jem moje własne bounty.
Mleko mi się zważyło, ale i tak wypiję kawę. Skarpetka zjeżdża, papugi są na drzewach, a różowy super-księżyc, największy w tym roku, staje się widoczny, gdy jestem na wysokości jednego z kościołów. Robię dużo ujęć, po to, żeby wybrać jedno idealne, ale każde wydaje mi się brzydkie, więc to znak, że starczy.
Czytając stare zapiski czuję, jakby świat nadal był normalny. Otaczam się starą rzeczywistością, kiedy ludzie mogli siadać obok siebie w autobusie. Nikt nie spodziewałby się, że każdy może być nosicielem, zagrożeniem, pacjentem zero.
Biorę długopis i piszę, o tym nienormalnym świecie:
“Jestem daleko, za parę miesięcy wrócę. Kolekcjonuję chwile. Próbuję nowych rzeczy, żeby wczuć się w codzienność innych ludzi. Bo wszystko, co przeżyłam pomoże mi w przyszłości. Zawsze tak było, że się bałam, ale szłam. Miałam strach, że ktoś na mnie nakrzyczy za moje błędy. Tutaj boję się mniej. Może to dlatego, że nawet, jeśli ktoś by krzyczał, to nic bym z tego nie zrozumiała.
Mam dwa grekokatolickie kościółki niedaleko. Pomarańcza rosnące na drzewach. Furgonetki foodtruckowe, które wyglądają jak ze Scooby’ego-do, które stoją w tym samym miejscu i nic się tam nie sprzedaje od kiedy przyjechałam. Opuszczony, wielki budynek, który na mapach google również jest taki zniszczony, więc nie dowiedziałam się z mojego śledztwa, do czego służył. Dużo grafitti z nazwą klubu Aris z Salonik oraz tych bardziej artystycznych. Trochę dalej też są bajkowe, klimatyczne chatki, przed którymi zawsze stoją wozy do przewożenia różnych dziwnych rzeczy z kontenerów. Jedna z nich jest różowa, pranie suszą na dachu i rozstawiają linki, a jak je robią, to pralka stoi przy chodniku, a cała ulica pływa. Mają też obraz po zewnętrznej części domu, klatki z jakimiś ptakami i doniczki, w których są powtykane sztuczne kwiaty.
Lubię przechodzić pod balkonami ludzi, którzy podstawiają kubek z herbatą w taki sposób, że może spaść mi na głowę. Albo robić slalomy, kiedy ktoś z balkonu wytrzepuje dywan. Przechodzę na drugą stronę, a potem stwierdzam, że zmieniam trasę i chociaż staram się iść stale prosto, to i tak się gubię.
Lubię, jak zagadują mnie ludzie, chociaż nie mówię w ich języku. Zawsze czekam do końca ich wypowiedzi, a potem robię ten sam uśmiech i mówię po angielsku, że nie mówię po grecku, chociaż nauczyłam się tej frazy, ale w przypływie emocji zawsze zapomnę.
Lubię palmy, oleandry i agawy, którym nigdy nie dorównają te, które mam na podwórku i włóczące się po chodnikach zmęczone, wielkie psy i koty. Lubię miski z karmą i wodą na chodnikach.
Lubię grecką architekturę, brak smutnych, komunistycznych bloków, wszystko kształtne i kolorowe. Nawet ten ich nieład lubię, bo ma swój klimat – nikt nic nie musi (ale śmieci to akurat powinni posprzątać!). Lubię falujące flagi, zawsze mi się to kojarzy z zagranicą, bo w mojej okolicy ciężko je dostrzec, nawet na święta. Lubię wycieczki do sklepu, pod którym rosną maki i jakieś dziwne żółte ziela, na które może mam alergię, ale się tym nie przejmuję. Chodzę z powrotem obładowana jak wielbłąd i muszę podejść pod górę, która jest dla mnie jak ośmiotysięcznik. Tu jest dużo górek i spadów. Dzięki temu ładne zdjęcia wychodzą. Mam widok na góry i czasem to mój odnośnik, jak się gdzieś gubię i widzę je po lewej, to wiem, że idę do siebie. Lubię skręcić naprzeciwko burgera, iść cały czas prosto i zobaczyć utęsknione morze.
Lubię kolor niebieski, na który jeden z moich kochanych, baśniowych domków jest pomalowany. Lubię też wiersz na murze innego, którego dzisiaj odkryłam, z wejściem blisko chodnika, i skreślone na nim słowa, może to błędy. Lubię balkon ze zwisającym aloesem i zakrętem, po którym dziewczynka jeździ na elektrycznej desce, a kobieta śpiewa i obiera suche kwiatki. Lubię różowy płot, którego w życiu bym nie spotkała na moim osiedlu. Lubię piękne czerwone róże przy kogoś posesji, przy nich aż przystaję z zachwytu. Lubię metalowe ogrodzenie i porastające je zdrewniałe kłącza, które zostały potraktowane piłą, więc nie zyskują na objętości, jednak nie można pozbyć się dowodu, że kiedyś istniały.
Lubię budzić się o 10, obrać perfekcyjnie pomidora do śniadania, a potem iść przed siebie. Zrobiłabym wianek z rumianku, bo w kierunku gór rosną go całe łąki, ale szkoda mi go niszczyć. Doniczki przytrzymują pranie na dachu niebieskiej chatki, wchodzi się tam przez drabinę, której przedtem nie widziałam. Na drzewie obok są zawieszone zabawki do piaskownicy. W innej z chatek, należących do mojej baśniowej aglomeracji, suszy się ubrania, przewieszając je przez płot, więc, żeby wjechać wozem na podwórko, pierw trzeba uskromnić wiszące na nim spodnie.
Lepiej mi bez telefonu, przydaje się do uchwycenia momentu, ale nie dowiaduję się z niego, co u innych. Skupiam się na tym, co teraz. Na budce do telefonowania. Lesie na dachu. Grupie nastolatek, która rapuje po grecku, a ja rozumiem tylko „Lamborghini”. Na nielegalnej wizycie w supermarkecie (bez maseczki) i kupnie produktów na naleśniki. Na tym, że przed wejściem pod prysznic widzę, że się opaliłam, słońcem dwudziestego piątego kwietnia.
Też czasem mam myśli, że coś złego może się stać, ale zdarza się to rzadziej. Zajmuję się wtedy sobą, myślę, ile razy to pojawiało się w mojej głowie, a nic się nie stało.”
Dziewczyny uspokajają mnie swoją obecnością. Śmiejemy się z naszego ogródka, na którym chwasty robią za ozdobę. Żadna z nas nie ma już internetu w telefonie, ale nie będzie potrzebny, bo tym razem jesteśmy na mojej dzielnicy i będę przykładnym przewodnikiem. Przy morzu wieje mocny wiatr, są wodorosty i pelargonie na tarasie restauracji przy plaży, której piękno będzie można znowu podziwiać, gdy restrykcje zostaną całkowicie zniesione. Jestem tu równe trzy miesiące, a przeżyłam już tyle rzeczywistości – przed covidową, lockdownową, a obecną nazywamy polockdownową – chociaż lockdown nadal trwa, ale celebrujemy małe zwycięstwo jakim jest poluzowanie obostrzeń. Jemy w parku, chociaż jedzenie w przestrzeni publicznej jest zabronione. Mięso w hamburgerach jest tak słabe, że skłonna byłabym powiedzieć, że to zmielony chleb w panierce, a nie kurczak. Jadę bez biletu i czuję, że to w tym momencie mój największy problem.
Malowanie paznokci na wykładzie to najbardziej ekscytująca część dzisiejszego poranka. Potem spaceruję pod kwitnącą palmą. Kwitną też pomarańcze, obok posiadłości wyglądającej na opustoszałą. Gdy idę z powrotem, widzę tam trzy listy w skrzynce. Widzę palmę, której czubek uleciał i trzeba się jej pozbyć, bo szpeci. Skreślony wiersz na murze zamalowano, entropia może przebiegać na nowo. Koło mnie też rośnie czerwona, śmieszna roślina,tylko tutaj ma postać krzewu, a nie wielkiego drzewa. Patrzę na mój zeszyt, z rzeczami, które mnie denerwują i czuję, że żadna z nich już mnie nie trapi. Zrobiłam dużo w ich kierunku, albo po prostu straciły ważność. Zniknęły. Sufit w łazience jest nisko, uderzam w niego paznokciami. Przeprowadzam odwieczną debatę ze snem, czy mogę napić się wody, czy ma mi coś lepszego do zaoferowania. Śni mi się grecki deser, trigona panoromatos. Wyobrażam sobie, że miód wytworzony z nektaru z palmy jest równie słodki.
Gramy w karty na dachu. Mrużę na chwilę oczy i akurat w tym momencie coś mokrego na mnie spada. To sprawka ptaka. Muszę to zmyć, wraz z moimi pięknymi kreskami, które zrobiłam brokatowym eyelinerem. Drzewa oliwne wyglądały zimą na obumarłe, a odrodziły się przez czas, gdy mnie tu nie było. Siedzą na nich papugi. Motor wisi nad wejściem do restauracji, więc robimy sobie zdjęcie w lustrze drzwi,chyba jak każdy, kto tędy przechodzi. Wyszłam grubo. Szczerze mówiąc, cieszę się, że mam problemy pierwszego świata. Nie problemy mojego świata. Malutkie ciasteczka po tak męczącym maratonie,w ilości półtora dla każdej z nas, są najcenniejszą nagrodą za podium. Ktoś pyta,w jakim języku mówimy, a potem wymienia wszystkie jego skojarzenia z Polską. Jadę z biletem odbitym dwa razy i nadzieją, że nikt go nie sprawdzi.
Kurkuma do obiadu ze stołówki ląduje na mojej białej bluzie. Traktuję ją sodą, a potem wywieszam na balkonie dziewczyn. Zazdroszczę im go. Muszę pamiętać, żeby wstąpić po bluzkę jak przyjdziemy z miasta. Cieszę się, że nie wróciłam do Polski, przed zakazem wjazdu i wyjazdu. I że niedługo będę robić pranie, bo nie mam już w czym chodzić.
„Mądry Polak po lockdownie” – śmiejemy się.
Trafiamy na bazę wojskową i znak “zakaz fotografowania”. Przeganiamy kotka ze środka ulicy, przy okazji szukania kokardy z kapelusza, która zaginęła w akcji. Kupuję pocztówki, również z miejsc, w których nie byłam. Chciałybyśmy jechać na Meteory, ale nadal połączenia są zawieszone.
Są takie momenty, w których dochodzi do nas, że towszystko się niedługo skończy i ta chwila, która właśnie trwa, będzie tylko wspomnieniem. Idziemy beztrosko z obiadami ze stołówki, więcej ich odebrałyśmy, niż jeszcze na nas czeka. Jestem pewna, że jak zatęsknię,to właśnie ten moment będzie w mojej głowie.
Autobus jest pełen nastolatek, czujemy się jakbyśmy jechały na jakąś wielką Spring Break imprezę. Woda jest czysta i daleko jest płytko. Nie mam ochoty z niej wychodzić do czasu, aż nie spotykam meduzy krążącej obok mojej nogi. Czmycham po piasku jak po rozżarzonych węglach. Rozmawiamy o czymś, co jest już za mną, nie dotyczy mnie. Czuję, że odpoczywam. Wracamy, bo koleżanka źle się czuje. W mieszkaniu jestem pomidorem z piegami, pachnącym jogurtem naturalnym typu greckiego 3,85%. SPF 50 i dobrze zawiązane bikini to podstawa, gdy parzy słońce. Szukam piosenki, która leciała w autobusie, ale nikt jej nie zna. Wieczorem właściciel kosi nasze chwasty przy tarasie.
W przerwie między zakupami, jem paczkę chipsów za 1 euro i 50 centów z kiosku, a ręce opłukuję wodą z butelki. Spodobał mi się jeden ciuch, ale przymierzalnie są zamknięte. Ludzie radzą sobie kupując, testując w domu, a potem zwracając – przepisy robione są po to, by je obejść. Poruszająca się figurka cieśli na jednej z wystaw ma ubraną maseczkę chirurgiczną. Wybieram nakrycie głowy, żeby nie dostać udaru w te upały. Moja karta się blokuje, więc dobrze, że mam gotówkę.
Przechodzimy koło stoiska z balonami z helem, a gdy obracamy się, słońca już nie ma na horyzoncie. Synonim przygody to pizza na kawałki, tańczenie na dachu i gubienie się z pełnym pęcherzem, podczas gdy przez restrykcje nie chcą nas nigdzie wpuścić do toalety. A potem poznawanie nowych studentów, migrujących z jednego dziesięcioosobowego okręgu, do drugiego – zgodnie zobowiązującymi przepisami. Odświeżam stare znajomości, z osobami, których imienia nie mogę sobie przypomnieć, ale pamiętam wszystko, o czym rozmawialiśmy. Nawiązuję również kontakt z tymi, których w ogóle nie kojarzę, ale przy każdym zadanym pytaniu zgaduję poprawnie ich odpowiedzi.
Nie spodziewam się, że zamiast odkazić sobie ręce, ostrzelam tłustym żelem antybakteryjnym ścianę przy wejściu. Jem zestaw ze stołówki na przystanku, żeby oszczędzić czas, ale potem i tak go tracimy. Pasażerka pokazuje mi, że za blisko stoję. Autobus wymusza pierwszeństwo. Kierowca samochodu trąbi dwa razy, skręca, by uniknąć kolizji i pokazuje niekulturalny gest. Tak tu się jeździ.
Niektóre rzeczy są bliżej, niż mi się wydaje – tak jak świeczki urodzinowe w supermarkecie, który ominęłam, bo wolałam szukać w chińskim sklepie i w meblowym. Czerwiec dzwoni na alarm, że chwile są jednorazowe.
Jeżdżenie dwuosobowym rowerem przy brzegu morza i śpiewanie starej piosenki Jamesa Blunta.
Podziwianie pięknych widoków, prostoty kapliczek i o krok do wtargnięcia na teren bazy wojskowej.
Para na motorze, która nam macha, gdy nas wyprzedza, a potem spotykamy ich wtulonych na punkcie widokowym.
Dziwni ludzie z lalką na tyłach samochodu, proponujący podwózkę. Bułki na drogę w okrągłym pudełku po krowim jogurcie.
Fioletowa kupa ptaka na spodniach i udawanie przed kelnerem, jak gdyby w momencie nieuwagi nic się nie wydarzyło.
Opowieść o św. Fanuriosie, w którego dniu, przez ciasto włożone pod poduszkę, niezamężnej kobiecie ukaże się we śnie jej przyszły mąż.
Niespodzianka urodzinowa.
Dzielnica tak niebezpieczna, że ochroniarz jednego z hoteli nas odprowadza. Zmęczenie nie z tej ziemi przez dźwięk kradzionych samochodów, całą noc. Tsoureki.
Wybranie się na drugi koniec miasta bez żadnego celu. Męczący upał i ubaw z nieśmiesznych żartów.